Zawody obedience w Bydgoszczy

W sobotę 30 czerwca zadebiutowaliśmy na zawodach obedience, które odbyły się w Myślęcinku k. Bydgoszczy. Był to nasz pierwszy występ w klasie 0, więc stres był spory. Za cel postawiłam sobie dać z siebie wszystko i nie narobić sobie wstydu. Szczerze mówiąc, jadąc na zawody myślałam, że ocena dobra będzie dla mnie satysfakcjonująca. Widząc, co działo się z psem podczas domowych treningów, obawiałam się kilku rzeczy. Za największe zagrożenie uznałam rozproszenia i to w różnych wydaniach: psów bawiących się obok ringu, zapachów rozsianych na całym placu, klaszczących ludzi i chodzących blisko nas sędziego, komisarza i sekretarza. Mało mamy możliwości ćwiczenia w tego typu rozproszeniach, a osiedlowy park nie oddaje jednak ringowej rzeczywistości. Druga rzecz, która nie dawała mi spokoju to ćwiczenie skoku przez przeszkodę. Jeszcze w piątek rano, przed zawodami, nie wyglądało to dobrze. Podczas treningów cały czas czkawką odbijały nam się nawyki z agility, czyli przeskok przez przeszkodę i jej natychmiastowe obiegnięcie w kierunku przewodnika. Dopiero w piątek wieczorem zdałam sobie sprawę, że jedynym ratunkiem będzie odpowiednio szybkie wydanie komendy „hop” na powrót. Timing musiał być dobry, aby pies usłyszał hasło zanim zdąży się skręcić.

Napięcie podczas zawodów potęgowało długie oczekiwanie. Tym razem rywalizację rozpoczęto od klasy 3, co oznaczało, że zerówki będą na szarym końcu. Na pewno nie było to ułatwienie dla nas – w większości niedoświadczonych zawodników oraz psów, które też nie są jeszcze obediencowymi wygami. Na start czekaliśmy ok. sześć godzin (jeśli nie dłużej). Na ring wchodziłam zmęczona psychicznie, z jedną myślą: zmobilizować się – tu i teraz. Trzeci numer startowy bardzo mi podpasował. Chciałam zobaczyć przebieg pierwszego zawodnika, by przypomnieć sobie kolejność ćwiczeń, a podczas startu drugiego psa przygotowywać się na swoją kolej i skupić Weezy’ego. Plan trochę wziął w łeb, ponieważ pierwsza zawodniczka przerwała swój występ. Trzeba było więc biec po Rudego i szykować się na wejście. Pierwsze ćwiczenie, czyli socjalizacja, nieco mnie zaskoczyło. Z tego, co pamiętałam z regulaminu miało być przywitanie z sędzią, wydukanie wyuczonej regułki i pogłaskanie lub obejście psa przez sędziego. Tymczasem sędzia postanowił przywitać się z nami przed wejściem na ring i po krótkim: „dzień dobry” sprawdzać chipy i tatuaże. Miałam wrażenie, że organizatorom ćwiczenie pomyliło się z PT-1 😉 Dla nas jednak nie była to żadna różnica – w końcu egzamin ten zaliczaliśmy w listopadzie. Ćwiczenie zaliczone na maksymalną liczbę punktów. Kolejne zadanie to zostawanie. Serce wali jak oszalałe. Stajemy w wyznaczonym miejscu, odpinam psa i zostawiam w siadzie na wyczekanie. Regulaminowa minuta wlecze się w nieskończoność. Wiedziałam, że pies wysiedzi, że nie odejdzie i na pewno się nie położy. Wiedziałam jednak bardzo dobrze, że będzie wąchać i rozglądać się naokoło jak oszalały. „Wysiedź i nie ruszaj przednich łap” – powtarzałam sobie w myślach. Ufff, koniec ćwiczenia, wracam do psa. Idziemy na „zetkę”, wałkowaną przez nas ostatnio do upadłego. Zagrożenie wiszące w powietrzu to tym razem zostawanie w tyle na zwrotach i tracenie kontaktu wzrokowego. Idziemy, pies wpatrzony we mnie, więc nie zwalniam tempa. Z emocji zapominam, czy wolno wydawać komendy: „w lewo”, „w prawo”, „w tył” – nie mówię nic. Weezy idzie i rzadko traci kontakt, w sercu szaleje radość. Idę po „zetce” jak pijany zając, bo z tego wszystkiego trudno mi panować nad własnymi krokami i równym chodzeniem przy pachołkach. Na komendę komisarza zatrzymujemy się w połowie drogi powrotnej. Pies, bez słowa z mojej strony, sam robi siad, z euforii ruszam dalej, na szczęście z lewej nogi, zapominając wydać ponownie komendę „noga”. Rudy jak na sznurku, idzie przy mnie. Cudo. Ćwiczenie wykonujemy bez żadnego dodatkowego słowa, poza początkowym „noga”.
Po dwóch przejściach widzę, że pies jest nakręcony i w trybie pracy. Myślę sobie: może być dobrze. W pełni koncentruję się na psie. Całkowicie wyłączyłam się ze świata. Nie widzę otoczenia, nie patrzę na sędziego, nie zwracam uwagi na punktację. Liczą się tylko wpatrzone we mnie ślepia psa i polecenia komisarza. Idziemy na ćwiczenie z przywołania (jak się okazuje – bez odprowadzenia psa). Wyszło – Weezy biegnie i siada obok mnie o dziwo nie wpadając mi w nogi. Kolejny jest aport. Poszło, chociaż jeszcze nie tak idealnie, jak bym chciała. Podchodzimy do przeszkody – chwila prawdy, czy ostatnie dwa tygodnie wałkowania: „hop” coś dały. Wyszło, udało się! Ostatnie ćwiczenie – zmiana pozycji. Zaliczone. Ufff…. Pełnia szczęścia. Zachwycona schodzę z ringu, z tego wszystkiego zapominając o odbiorze swojego aportu. Szczęśliwa nagradzam Rudego i szybko podpytuję się pozostałych: jak z punktacją? Dowiaduję się, że były dziesiątki! 🙂

Nasz przebieg oceniony został na 100 punktów na 100. Zdobywamy ocenę doskonałą i plasujemy się na pierwszym miejscu wśród sześciu startujących psów! Takiego obrotu sprawy w życiu bym się nie spodziewała 🙂 Czuję ogromną radość i po części ulgę, bo zerówka już od dłuższego czasu leżała mi na wątrobie. Z całą pewnością Weezy dał z siebie absolutnie wszystko, co tylko miał w swoim rudym ciele. A nawet więcej. Nie wiem, czy to mój stres przełożył się na jego mobilizację, czy też w stresie zaczynam robić lub zachowywać się w sposób, który szczególnie go motywuje. Myślę, że po kolejnych zawodach będę mogła ocenić, czy to przypadek, czy też reguła. Na zawody udamy się jednak pewnie nie wcześniej niż na jesień, może dopiero zimą. Zobaczymy, jak pójdzie nam kucie do jedynek, bo w zerówkach nie mamy już czego szukać 🙂 Cieszę się bardzo, że będzie można pełną parą ruszyć z nowymi ćwiczeniami, ale też z poprawianiem tego, co jeszcze kuleje lub wymaga dopieszczenia. Myślę, że przy wszystkich treningach utrzymam zasadę: wchodzimy na trawnik i nie ma wąchania, nie ma jedzenia smaków które spadły na ziemię. W miarę możliwości zaczniemy też ćwiczyć w różnych, dziwnych miejscach, żeby oswoić rozproszenia i nauczyć się, że warto ignorować otoczenie. Myślę, że przystanek tramwajowy, starówka, dworzec PKP i inne ruchliwe miejsca będą pojawiać się w naszym repertuarze. Wiedzę teoretyczną, czas przekuć w działanie. Tak więc: OBIjamy się dalej, bo masa roboty przed nami! 🙂 Start w jedynkach będzie dla nas siedmiomilowym krokiem, ale spokojnie – krok po kroku damy radę. Jeszcze nie wiem kiedy, ale damy radę.

P. S.  Teraz dochodzę do wniosku, że zawody to bardzo dobra rzecz. Imprezy tego typu pokazują dokładnie, jak mocno jesteśmy zaawansowani, czego brakuje, a co wychodzi super. Żeby zrobić krok naprzód, trzeba bowiem najpierw zobaczyć, gdzie się jest na mapie.

Post a Comment