Zwykłe spacery do parku są do kitu
Przez ostatnie dwa tygodnie przygotowania do bydgoskich zawodów obi zajmowały mi prawie cały wolny czas. Weszłam w tryb pracy (choć nie zawsze się chciało i wolałoby się zalec na kanapie przed telewizorem), wyciągałam psa do osiedlowego parku i tłukliśmy poszczególne ćwiczenia. Gdy nie trenowaliśmy, przeważnie robiliśmy rodzinny wypad nad jezioro, żeby się schłodzić lub szliśmy na dłuższy spacer z myślą o dogtrekkingu. Mam wrażenie, że nie tylko ja przyzwyczaiłam się do stałej dawki aktywności i treningowej rutyny. Sądząc po zachowaniu psa, on również.
Mijający tydzień należał do niezwykle leniwych i nic-nie-robiących. Człowiek zajął się swoimi sprawami, a spacery ograniczyły się do klasycznych trzech – czterech dziennie. Nie jest to dobre rozwiązanie. Po pierwsze Weezy domaga się aktywności i zaczyna wymuszać naszą uwagę. Jest niewybiegany, więc zaczyna się robić nieznośny, a kto zna naszego psa wie, że jest to upierdliwe i potrafi trwać długo (to kolejny dowód na to, że toller nie jest psem kanapowym i zalegnie dopiero po odpowiedniej dawce wysiłku psychicznego i/lub fizycznego). Zwykłe przebieżki, ot tak 15 minut po parku, były do niczego. Dziś po powrocie z pracy wyciągnęłam więc psa na kolejny, niby zwykły spacer, jednak tym razem postanowiłam poćwiczyć na trawie obikowe zmiany pozycji. Jesteśmy jeszcze początkujący, więc powinno być dość prosto – smaki blisko przy pysku i jedziemy z koksem. Nic bardziej mylnego. Parę dni nic-nie-robienia były już widoczne. Bo a tu ktoś idzie i trzeba spojrzeć, a tu coś pachnie i trzeba powąchać, a tu jest krzaczek, więc warto siknąć. Do tego wszystko robione w zwolnionym tempie i bez powera (upał w tym nie pomagał). Wnioski? Po pierwsze: zwykłe spacery do parku są do kitu. Po drugie: nie warto robić dłuższych przerw w treningach, bo pies i ja wypadamy z rytmu. Po trzecie: ćwiczenie czegoś w upale jest bez sensu – lepiej przełożyć to na późny wieczór lub poranek. Po czwarte: wciąż brakuje nam wypracowanych podstaw, bo pies szaleje za piłką, tylko jak ma dobry dzień. W pozostałe dni ją po prostu przynosi, a mi nie o to chodzi. No i po piąte: eh te podstawy, podstawy, których wciąż brak …
A w ogóle to trzeba mi będzie zmienić rozkład dnia, ograniczyć pożeracza czasu (czyt. internet) i nauczyć się chodzić wcześniej spać niż po północy. Po raz kolejny więc planuję i obiecuję sobie wstawać jednak te 45 minut wcześniej, żeby coś porobić z psem przed wyjściem do pracy (ma się rozumieć oznaczać to będzie – o zgrozo – godzinę 5 rano!). Myślę też nad robieniem tygodniowych planów, co danego dnia będziemy sobie ćwiczyć, żeby nie było to wszystko tak na „hop siup” i „hura”. Poważnie zastanawiam się też nad tworzeniem prywatnego dziennika vel pamiętnika treningów, żeby zapisywać, co danego dnia szło dobrze, a co fatalnie, że lepiej nie gadać.
Dobrze wiem, że najtrudniejsze w tym wszystkim będzie wytrwanie w swoich postanowieniach i bycie konsekwentnym. Może publiczne deklaracje i obietnice sprawią, że w końcu będę się trzymać swoich planów? No bo naprawdę – zwykłe spacery do parku są do kitu.